poniedziałek, 30 września 2013

Color Boost. Bourjois.

Color Boost. Bourjois.
Miało być cudownie, lato, słońce, ja i kredka czy też pisak czy też połączenie błyszczyka ze szminką na ustach. Bo jak tu lato przeżyć bez choć jednej kredki do ust? to się nie mogło udać. Z czystej ciekawości po obszernej lekturze internetowej tychże produktów, albowiem wysyp ich ogromny się zrobił zdecydowałam się na produkt zaproponowany przez Bourjois. Do marek drogeryjnych pałam większą i mniejszą sympatią, Bourjois znajduje się w pierwszej grupie. Tak więc  wyczekałam promocji  w Hebe, pamięć mnie trochę zawodzi ale wydaje mi się, że produkt kosztował coś koło dwudziestu polskich złotych i mam. Kupiłam obietnicę błyszczącego, transparentnego koloru, blasku a także uwaga optycznego powiększenia ust. Nie mam złudzeń ust Dody raczej kredką nie da się wyczarować, ale jak by tak choć ciut ciut większe były to się nie pogniewam. Ponadto pisak ma być wodoodporny i trwać nieprzerwanie na ustach do 10 godzin. Jak marketing ma się do rzeczywistości zapraszam na małe podsumowanie jedynego jak dotąd w mojej kolekcji wynalazku pod tytułem kredka do ust. 




Produkty dostępne w ofercie proponowanej przez różne firmy wyglądają podobnie, jak pisak. Ta Bourjois nie odbiega niczym od norm, to sztyft, który w miarę zużywania można wysuwać poprzez przekręcenie końcówki ( to srebrne coś widoczne u dołu opakowania). Całość zamykana jest skuwką i choć bym chciała to zastrzeżeń żadnych do mechanizmu nie mam. Wszystko działa bez zarzutu od zakupu po dzień dzisiejszy. Wybierając odcień nie dostaniecie oczopląsu, nie będziecie cierpieć na brak zdecydowania, szukać miejsca na dłoni aby porównać kolejny. Kolorystyka nie przedstawia się jakoś imponująco, to tylko cztery odcienie. Ja wybrałam ten oznaczony numerkiem trzy opatrzony nazwą Orange Punch. Jakoś tak ubzdurałam sobie, że do pełni szczęścia brakuje mi koloru zbliżonego do brzoskwini. Ten pomarańcz miał być jego namiastką. No i o ile na dłoni wygląda pomarańczowo to po nałożeniu na usta wybijają z niego czerwone tony. I masz babo placek, nie mam brzoskwini, nie mam pomarańczy, kolor jaki uzyskuje to mieszanka pomarańczy z czerwienią. Sam sztyft podobno ma faktor 15 SPF i jest dosyć miękki, przypomina konsystencję masełka do ust. Ładnie sunie po ustach, dając im szybko kolor i blask. Kolor jest dosyć intensywny nie wiem w którym miejscu tu transparentność, zgodzić się mogę na półtransparentność. Nie jest to produkt, którym mogę sobie pomalować usta w biegu, ta dosyć szeroka końcówka wymaga lustra w innym razie wyjeżdżam poza obręb ust. Niestety nie odnotowałam efektu powiększonych ust, po aplikacji mają ten sam rozmiar co przed nią. Może optycznie trochę są wydatniejsze za sprawą blasku jaki daje pisak. Niestety blask znika równie szybko jak napisy z opakowania. Nim zdążę wyjść z domu znika efekt błysku zostaje delikatny kolor, który zaczyna zbierać się w załamaniach.  Dobrze, że chociaż pozostawia miękkie i nawilżone usta przez jakiś czas.





No mnie mimo całej sympatii do marki produkt ten nie uwiódł, po ponad dwóch miesiącach użytkowania, nie codziennego dodam, wygląda jak z psu z gardła wyciągnięty. Wszystkie napisy się starły a do tego brak trwałości, brak wodoodporności nie przekonują mnie do kolejnych zakupów tego typu produktów.




niedziela, 29 września 2013

Pianka do mycia twarzy z bio-miętą i oczarem wirginijskim. Logona.

Pianka do mycia twarzy z bio-miętą i oczarem wirginijskim. Logona.
Dzisiejsza moja opowieść będzie o produkcie prawdziwie naturalnym, nasyconym ziołami i naturalnymi ekstraktami, pochodzącymi z naturalnych upraw, bez parabenów, środków konserwujących i nie testowanych na przyjaciołach zwierzątkach. Ten jak i wszystkie pozostałe produkty niemieckiej marki Logona świetnie wpisują w zdrowy trend eko jakiemu uległam jeśli chodzi o stosowane przeze mnie kosmetyki. Im krótszy skład , im więcej ziół i innych naturalnych substancji tym lepiej. Filozofia marki, którą zgłębiłam jakiś czas temu dobrze wpasowywuje się w moje przekonania. Zgodnie z jej założeniem ważne jest produkować kosmetyki naturalne, przyjazne człowiekowi z poszanowaniem środowiska naturalnego. Wszak jak i zdrowie tak i środowisko mamy jedno i należy o nie dbać. Produkt na jaki się zdecydowałam wśród bogatej oferty Logona przeznaczonej dla pielęgnacji ciała, twarzy jak i włosów to pianka antybakteryjna z miętą. 




Pianka jest produktem antybakteryjnym, sprawdzi się więc u osób z cerą tłustą i mieszaną. Kupiłam ją z zamiarem używania do oczyszczania buzi głównie rano. Pomyślałam iż jej miętowy aromat będzie dobrym pobudzaczem. I rzeczywiście tak jest porcja pianki o delikatnym bardzo delikatnym nie sztucznym a prawdziwie naturalnym aromacie szybciej stawia mnie na nogi. Oprócz rzeczonej mięty produkt obfituje także w inne składniki dobroczynnie działające na problemy cery tłustej czy mieszanej. Ekstrakt z nagietka lekarskiego, zielonej herbaty, szałwii czy rozmarynu a także magnolii czy kory wierzby na pewno wspomogą nas w walce z niedoskonałościami. Pianka przychodzi do nas zapakowana w raczej minimalistyczny kartonik a w nim typowa buteleczka z pompką. Idąc   drogą eko, warto zaznaczyć iż opakowania te nadają się do ponownego przetworzenia. Opakowanie zawiera tylko 100 militrów produktu, co ciekawe pojemność buteleczki jest większa, myślę że przygotowana na jakieś 50 militrów więcej. To chyba taki trik, abyśmy zawału nie dostały widząc tak małą pojemnością. Z drugiej strony dostajemy produkt nie do końca pełny. Zapewniam Was, że pianka jest szalenie wydajna. Jedno małe naciśnięcie wystarczy do umycia buzi i szyi. Konsystencja produktu koloru lekko brunatnego należy do jedwabistych, w żadnym wypadku nie zbitych. Bardzo przyjemnie się ją rozprowadza, myje a także spłukuje. Mimo swej delikatności produkt bardzo dobrze oczyszcza buzię z pozostałych po nocy zanieczyszczeń, czyli resztek kremu, serum a także sebum. Nie zaznacie przy tym uczucia ściągnięcia czy pieczenia. Twarz jest oczyszczona, delikatnie napięta i gotowa na przyjęcie dalszych kroków pielęgnacyjnych, u mnie jest to serum i krem. Na tak przygotowanej buzi makijaż będzie trzymał się na pewno dłużej albowiem pianka ma delikatne właściwości matujące. Dzięki temu produktowi mam to co lubię dokładnie oczyszczoną buzię a także orzeźwienie, którego tak mi potrzeba rankiem szczególnie w upalne dni. Z tego co mi wiadomo produkty Logona w Polsce można nabyć jednie przez internet. Piankę kupiłam za 35 złotych. 



 Skład:
Aqua (Water), Alcohol*, Glycerin, Polyglyceryl -10 Laurate, Disodium Cocoyl Glutamate, Sodium Cocoyl Glutamate, Coco Glucoside, Glyceryl Oleate, Mentha Piperita (Peppermint) Oil*, Mentha Piperita (Peppermint) Leaf Extract*, Rosmarinus Officinalis (Rosemary) Leaf Extract*, Salix Alba (Willow) Bark Extract, Calendula Officinalis Flower Extract*, Hamamelis Virginiana (Witch Hazel) Extract*, Cimifuga Racemosa roqt Extract, Magnolia Liliflora Flower Extract, Camellia Sinensis Leaf Extract*, Salvia Officinalis (Sage) Leaf Extract*, Maltodextrin, Citric Acid.
* z kontrolowanych biologicznych upraw.

sobota, 28 września 2013

Inglotowy fiolet na jesień.

Inglotowy fiolet na jesień.
Od dawna mnie korciło aby swoje skromną cieniową kolekcję poszerzyć o fiolecik. Nawet nie wiem czy taki odcień mi pasuje, ale podoba mi się taki kolor, zwłaszcza teraz jesienią. Jak by nie patrzeć mamy ją już i nic tego nie zmieni, teraz może być tylko gorzej, przyjdzie zima. Swój idealny fioletowy odcień znalazłam w Inglocie. Odcień z numerkiem porządkowym 445 należy do tych Z perłowym wykończeniem. Choć określenie to kojarzy się dość tandetnie, to cienie te prezentują się na powiece bardzo przyzwoicie. A do tego na moich tłustych powiekach charakteryzują się bardzo dobrą trwałością. Użyte na bazę, wytrzymają z powodzeniem większość dnia. Sam kolor czysto fioletowy nie jest, mamy tu domieszkę różu a w zależności od padania światła także szarość. Nie mam mu nic do zarzucenia jeśli chodzi o pigmentację. Do aplikacji używam mojego ulubionego pędzelka do cieni z EcoTools. Tak więc jeśli wyjdziecie już z Rossmanna z cieniami Color Tatoo a do szczęścia będzie brakować fioletowego cienia skierujcie swe kroki ku Inglotowi. Okrągły wkład kosztuje niezmiennie 10 złotych.









środa, 25 września 2013

Mleczna mgiełka relaksująca. Pat& Rub.

Mleczna mgiełka relaksująca. Pat& Rub.
Totalny ze mnie leń jeśli chodzi o balsamowanie ciała. W myśl mojego rozumowania nie ma sensu dbać o coś co nie sprawia problemów.  Nie mam wielkich problemów z przesuszaniem się skóry, nawet długie gorące kąpiele nie wyrządzają jej wielkich szkód. Przez jakiś czas po wyjściu z wanny używałam olejków i oliwek jednak wraz z letnią temperaturą mój zapał do nacierania się tymi produktami nieco osłabł. Zaczęłam poszukiwać jakiejś dobrej, łatwej i szybkiej alternatywy na lato aby nawilżyć choć odrobinę moje ciało. Z pomocą przyszło mi Pat&Rub wprowadzając do swego asortymentu mleczne mgiełki do ciała. To nic innego jak lekkie, wodniste mleczko do ciała w spreju idealne na letnie dni.




 Produkt skomponowano tak aby maksymalnie nawilżyć skórę przy jednocześnie lekkiej formule. Oczywiście jak zwykle w przypadku produktów sygnowanych imieniem i nazwiskiem Kingi Rusin bywa wszystkie składniki zawarte w produkcie są w pełni naturalne, zgodne z certyfikatami Eko. Nie ujrzymy tu   żadnych chemicznych dodatków w postaci konserwantów, barwników czy też zapachów. Moja wersja mgiełki zapachowo odpowiada znanej części z Was linii relaksującej. Zapach początkowo dosyć ostry cytrusowy, nie każdemu nosowi może odpowiadać. Na szczęście na mojej skórze po chwili ulatnia się i czuję tylko przyjemną kokosową nutkę. Oprócz naturalnego aromatu olejków eterycznych w mgiełce znajdziemy sok z aloesu   o działaniu kojącym, wspaniały olej arganowy, działający nawilżająco, łagodząco a także ochronnie. Za wzmocnienie i wygładzenie skóry odpowiada olej słonecznikowy. Skład wzbogacono także gliceryną roślinną i betainą roślinną mającymi działanie nawilżające.


Produkt otrzymujemy w butelce z wygodnym atomizerem o pojemności 125 militrów. Produkt to idealny dla osób takich jak ja dla których balsamowanie to przykra konieczność, które nie cierpią zbyt długiego wchłaniania się kosmetyku i najczęściej większość z nich zostaje na ubraniu. To produkt idealny gdy rano mamy mało czasu , wystarczy kilka psiknięć i gotowe. Mgiełka sprawdza się u mnie także wieczorem gdy posiedzę w wannie zbyt długo, zrobi się późna godzina i jedyne o czym marzę to łóżko. Mogę szybko i bezboleśnie nawilżyć skórę i bez wyrzutów sumienia, że ją katuję pójść spać. Można by rzec, że na taki produkt czekałam całe życie. Szybciutko się wchłania, fajnie i długo pachnie a także nawilża skórę. Aczkolwiek przypomnieć muszę, że wielkich przesuszeń moje ciało nie posiada. Ciężko zatem mi powiedzieć jak sprawdzi się w przypadku skór bardzo suchych. Jedno jest pewne dodatek aloesu i oleju arganowego krzywdy im nie wyrządzi. Jeżeli szukacie tak ja ja nawilżenia bez uczucia tłustości jaki dają na przykład olejki nakładane solo to produkt świetnie się sprawdzi. Myślę, że mogłoby to być dobre rozwiązanie gdy potrzebujemy ukojenia po kąpielach słonecznych. Takiego produktu mi brakowało, w końcu mam i uwielbiam. A koszt jego to 45 złotych, drogo ale warto szukać promocji jak na przykład -15 % na hasło BLOG aktualnej do końca września. Oprócz mojej wersji zapachowej dostępna jest jeszcze mgiełka rewitalizująca.



Skład zaczerpnięty ze strony producenta:

wtorek, 24 września 2013

Lily Lolo. Róż Mineralny.

Lily Lolo. Róż Mineralny.
Eksperymentując z makijażem mineralnym skupiam się głównie na wyborze odpowiedniego dla moich potrzeb podkładu. Poszukiwania tego jedynego trwają, mam nadzieję, że zakończą się owocnie. Nie samymi  podkładami jednak oferta mineralna stoi, możemy wybierać wśród mineralnych cieni, baz, korektorów, szminek, błyszczyków a także róży do policzków. I to obok tych ostatnich nie mogłam przejść obojętnie.  Miejsca na które owe produkty nakładamy nie przysparza mi problemów, mam tu skórę normalną , nie muszę zatem przywiązywać wagi do składu różu jaki nakładam. Zazwyczaj róże trzymają się u mnie długie godziny, bez zapychania cery czy innych nieprzyjemnych efektów. Pomyślałam jednak, że jak ma być mineralnie to niech będzie i na policzkach. Oczywiście dylemat jaki odcień kupić ogromny, po zastanowieniu wybrałam Lily Lolo w odcieniu Surfer Girl.

  

Róż przychodzi do nas tak samo uroczo opakowany jak wszystkie inne produkty marki. Co jak co ale wspaniałego wyglądu tym produktom odmówić nie można. Odkręcane pudełeczko z sitkiem mieści 3,5 gram produktu. Wydaje się Wam, że to malutko? Otóż zapewnić Was pragnę, że raczej nie uda mi zdenkować tego produktu. Na pewno nie nastąpi to w zalecanym po otwarciu 24 miesięcznym okresie. Szkoda tylko, że siteczko nie jest przekręcane jak na przykład w podkładzie, każde najmniejsze przemieszczenie pudełeczka powoduje rozsypywanie się różu. Uważajcie zatem przy otwieraniu, co by się nie uwalić jak mnie się to czasem zdarza.




Początkowo byłam trochę na siebie zła co do wybranego odcienia. Szukałam matowego wykończenia ale w tonacji ciepłej. Tymczasem przez nieuwagę sięgnęłam po chłodny odcień różu. Nigdy takiego nie miałam, biłam się więc z myślami jak ja będę się prezentować w takiej tonacji. Pierwsza aplikacja, którą wykonuję najczęściej pędzlem typu duo fibre przekonała mnie o słuszności tego wyboru. Odcień nadaje skórze pięknego, zdrowego i świeżego wyglądu. Po muśnięciu tym różem policzków cera wygląda promiennie cały dzień, albowiem róż ten ma niebywałą trwałość. Nie blaknie, nie zmienia  odcienia od nałożenia do momentu demakijażu. Jedyne co musimy opanować to sama aplikacja, róż jest bardzo mocno napigmentowany, łatwo zrobić sobie nim po prostu plamy. Do aplikacji wystarczy odrobinka proszku, nadmiar należy strzepnąć i dopiero nałożyć na policzki. Nakładając tym sposobem róż możemy cieszyć się subtelnym i delikatnym wykończeniem. Oczywiście efekt można stopniować dokładając kolejne warstwy produkty, ja jednak w przypadku tego dosyć intensywnego odcienia nie czynię. Wystarczy mi jedna cieniutka warstwa.  Kolejną rzeczą jest sama proszkowa konsystencja produktu. Wymaga ona jak w przypadku podkładu trochę więcej zachodu przy aplikacji. Trzeba być uważnym, żeby nie coś się nie rozsypało. Jeśli jednak uda się wam ujarzmić tego typu produkty, będziecie w stu procentach zadowolone z uzyskanego efektu. Przyjazny skład pozbawiony substancji chemicznych, talku, parabenów, substancji zapachowych i konserwantów idealnie wpisuje się w modny naturalny trend w makijażu. Róż Lily Lolo dostępny jest tylko w ofercie zakupów przez internet i kosztuje 42,90 plus oczywiście przesyłka. Mało to nie jest, ale przez jego super wydajność warto kupić z kimś na spółkę.




Skład zaczerpnięty ze strony producenta:

Mika, Dwutlenek Tytanu, Tlenki Żelaza, Karmin

piątek, 20 września 2013

W Inglocie byłam.

W Inglocie byłam.
Żeby było na kogo zgonić powiem, że to przez Niecierpka i jej wczorajszego posta zakupowego, po którym to zapragnęłam mieć w swym władaniu ołówek do brwi. A jak już w ogóle zachciało mi się wyjść z domu, bo generalnie nie chcę i nie mogę ze względów zdrowotnych wychodzić to pomyślałam, że przygarnę także kilka innych rzeczy. Wyszłam bogatsza o cztery nowe kosmetyki i uszczuplona o jakieś siedemedziesiąt złotych z groszami w portfelu. Patrzcie co mam. 


Nie wiem czy wiecie, a jak nie wiecie do uprzejmie donoszę iż oferta Inglota poszerzyła się o produkty pielęgnacyjne. Na początek marka raczy nas tonikami . Multi- Action Toner  dostępny jest w trzech wariantach: dla cery normalnej, suchej a także tłustej i  mieszanej. Wybrałam opcję numer trzy z ekstraktem ginko biloba. Tonik ma usuwać zanieczyszczenia i nadmiar sebum. Będę go stosować pod makijaż. Produkt o ciekawej pojemności bo 115 militrów kosztuje 29 zł. Bardzo jestem ciekawa, cudów się nie spodziewam, tonik to tonik. 


Główny cel mojej wyprawy, czyli Modelujący ołówek do brwi Brow Shaping Pencil nabyłam w kolorze 63, najjaśniejszym spośród trzech dostępnych opcji. To produkt do delikatnego podkreślania i utrwalenia brwi. Daje bardzo naturalne wykończenie, którego jestem zwolenniczką. Mocne podkreślenie brwi nie pasuje mojej urodzie. Plus ogromny za to, że ołówek jest nawoskowany. Świetnie wygląda na brwiach. Na temat trwałości się nie wypowiem, albowiem użyłam tylko raz i to na chwilę wieczorem. Inglot pomyślał o tym aby dołożyć do ołówka temperówkę, która umieszczona jest w końcówce flamastra. Ołówek kosztuje 23 złote.


Moje zdolności w malowaniu oczu określiłabym jako żadne. Makijaż zaczynam i kończę na nałożeniu na na powiekę jednego koloru. Uwielbiam pastele w różnych odcieniach, świetnie rozjaśniają i wygładzają powiekę. Tym razem kupiłam mat o numerku 347. To bardzo delikatny róż z lekkim dodatkiem koralu. Okrągły wkład kosztuje 10 złotych.


Na koniec moje ulubione, ukochane bibułki matujące. Zużyłam ich niezliczoną ilość. Zawsze biorę je przy zakupach za ponad 40 złotych, gdyż wtedy kosztują mnie tylko 9 złotych.



czwartek, 19 września 2013

Podkład Amilie Mineral Cosmetics.

Podkład Amilie Mineral Cosmetics.
Wzięło mnie i to ostro na minerały. Testuję więc sobie od jakiegoś czasu ofertę dostępną na naszym rodzimym rynku w poszukiwaniu tego idealnego, takiego który być może zachwyci mnie na zawsze. Pokładam w nich ogromną nadzieję na trwały, świeży i zdrowy makijaż. Powiem szczerze, że po przetestowaniu trzech pełnowymiarowych opakowań podkładów mineralnych zdecydowanej czy jakiejkolwiek poprawy stanu mojej cery nie odnotowałam, jednak wierzę i ufam, że im mniej nakładam na buzię tym lepiej. Wiecie co, nie odcinam się od zwykłych podkładów płynnych pełnych silikonów i innych substancji które według wielu mają działanie zapychające. To właśnie silikony czy substancje rozpraszające czy odbijące światło sprawiają, że buzia wygląda na prawdę ładnie i świeżo. Szkoda tylko, że nie udało mi się znaleźć jak na razie podkładu bardziej trwałego, gdyby tak było nie szukała bym ratunku w minerałach. Co jakiś czas , zwłaszcza jesienią i zimą sięgam z prawdziwą przyjemnością po zwykłe drogeryjne paskudztwa.
 Dziś będzie o Amilie Minerlas, to podkład  który nabyłam oczywiście drogą internetową. Aby wybrać odpowiedni odcień posiłkowałam się tylko i wyłącznie słoczami blogowymi. Ostatecznie padło na odcień dedykowany cerom jasnym i średnim, jego nazwa to Creme Brulee.  Jest on w podobnej tonacji do Golden Fair Annabell Minerals a także Warm Peach Lily Lolo. Mamy tu zdecydowane żółte tony, kóre mi pasują.




Podkład dostajemy w typowym dla tego typu produktów odkręcanym opakowaniu z wieczkiem. Całość to 5 gram produktu. Początkowo trudno podkład mi się wysypywało, bo jest go bardzo pełno przez co nie chciał się wysypywać. Musiałam mocno pukać aby coś wydobyć. Sprawa staje się łatwiejsza wraz z zużywaniem się produktu. Niemniej opakowanie wygląda estetycznie i schludnie.





Podkład dostajemy w tylko jednej formule Coverage mającej zapewnić idealne krycie wszelkich niedoskonałości , z budowanym stopniem krycia. Jest to niewątpliwie najlżejszy podkład mineralny jaki przyszło mi stosować. Nawet po nałożeniu trzech warstw produktu, nie czuję go na twarzy. Zapewnia jedwabiste i promienne wykończenie, czyli dokładnie to czego szukałam. Podkład ma być odpowiedni dla każdego typu cery i tu pojawia się problem albowiem trudno jedną formułą dogodzić różnym typom cer i ich wymaganiom. Podobnie jest z podkładami płynnymi, unikam tych przeznaczonych dla każdego typu cery, moje dotychczasowe doświadczenia pokazały, że takie produkty nie są w stanie sprostać mieszanej czy tłustej cerze. Nie jestem zwolenniczką pełnego krycia, podoba mi się w tym produkcie więc średnie krycie, uzyskuję je jednak po nałożeniu aż trzech warstw. Podkład jest dosyć sypki, suchy i delikatnie pylący tak więc warto przed aplikacją spryskać delikatnie pędzel wodą termalną. Zapewni to lepszą przyczepność produktu. Największy minus tego produktu to trwałość, która, nie boję się tego słowa użyć jest żadna. W upalne dni zaczynał mi się warzyć w strefie T już po około godzinie od nałożenia. Nie pomógł mu nawet primer matujący, który zakupiłam na kolorówka.com. I bynajmniej nie prezentowałam sobą żadnego efektu glow, po prostu świeciłam się niczym latarnia. Na policzkach podkład był wstanie wytrzymać większość dnia, w pozostałych miejscach wieczorem nic już nie zostawało. Czułam prawdziwą ulgę podczas wieczornego demakijażu albowiem nadmiar sebum a także mój wygląd doprowadzał mnie do szału. Uważam iż ten produkt to świetna propozycja dla cer bezproblemowych, raczej suchych czy normalnych, dla osób którym niewiele potrzeba aby dobrze wyglądać. Osoby takie mogą uzyskać tym produktem naturalny i świeży makijaż.



Skład zaczerpnięty ze strony producenta:

Mika – naturalny minerałDrobinki miki działają jak małe kryształyktóreodbijają i rozpraszają światłodzięki czemu ukrywają niedoskonałości isprawiają, że skóra jest promienna i rozjaśniona.
Dwutlenek Tytanu – naturalny minerał. Posiada właściwości antybakteryjne (polecany dla skóry trądzikowej). Jest też naturalnym filtrem przeciwsłonecznym. Znajduje zastosowanie zwłaszcza w kosmetykach dla dzieci lub dla osób o skórze wrażliwej. 
Tlenek cynku – naturalny minerał. Posiada właściwości antybakteryjne i matujące. Dodatkowo podobnie jak dwutlenek tytanu jest źródłem naturalnej ochrony przed promieniami UV, który chroni skórę przed szkodliwym działaniem słońca i przeciwdziała przedwczesnemu starzeniu się. Swoje zastosowanie ma także w kremach dla dzieci jako składnik pomocny w gojeniu się ran.
Tlenki żelaza, Ultramaryna – pigmenty
Węglan Wapnia – naturalny składnik pochodzenia mineralnego. Doskonale absorbuje sebum i wilgoć ze skóry.

wtorek, 17 września 2013

Nowość u mnie. Cleanse & Polish Hot Cloth Cleanser od Liz Earle.

Nowość u mnie. Cleanse & Polish Hot Cloth Cleanser od Liz Earle.
Na nie najlepszy stan mojej cery w ostatnim czasie wpływ ma rewolucja hormonalna z jakim zmaga się mój organizm a także trochę stresu, który towarzyszy mi każdego dnia. Powyższe czynniki spowodowały, że naprawdę straszę i z niedowierzaniem że tak można wyglądać patrzę w lustro. Z reguły wspomagam się produktami z kwasami ale musiałam je odstawić tak więc zostałam że tak powiem w kropce. Rozmyślając co by tu kupić aby pomóc sobie w cierpieniu przypomniało mi się o słynnym produkcie do oczyszczania od Liz Earle. Po obejrzeniu miliona filmików i poczytaniu tyleż samo opinii na blogach głównie zagranicznych postanowiłam, że muszę to mieć. Niestety często wszystko co dobre i do czego wzdycham jest w Polsce niedostępne tak jest i w tym przypadku. O pomoc poprosiłam więc znajomych przebywających w Anglii. I tak o to jest, mam i testuję od kilku dni Cleanse & Polish Hot Cloth Cleanser. 




Całość prezentuje się bardzo elegancko. Krem oczyszczający wraz ze szmatką muślinową dostajemy w praktycznej, pastelowej kosmetyczce zapinanej zamkiem. W środku znalazłam także instrukcję stosowania tegoż zestawu na który składa się krem, który jest gęsty i jedwabisty a do tego bardzo przyjemnie pachnie eukaliptusem. Bardzo relaksujące to doznanie. Na pochwałę zasługuje jego przyjazny, naturalny skład pozbawiony SLS czy olei mineralnych. Mamy tu za to wosk pszczeli, olejek eukaliptusowy, roślinną glicerynę, wyciąg z chmielu, D-panthenol, masło kakaowe, olejek z rozmarynu i rumianku. Wszystko to ma delikatnie aczkolwiek skutecznie oczyścić cerę bez zbędnego przesuszenia czy podrażnień. Osobiście uważam iż produkt ten nie istniał bez dołączonej do niej ściereczki muślinowej. Jej stosowanie dodatkowo działa jak peeling. Nie jest on wcale taki delikatny jak by się mogło wydawać. Moja cera po jej zastosowaniu robi się lekko zaczerwieniona, dlatego raczej omijam policzki na których widoczne są naczynka. A efekt po kilku zastosowaniach? O mamo! na to czekałam całe życie i pluję sobie w twarz, że nie  zestaw nie dołączył do mnie wcześniej. Na głębsze przemyślenia przyjdzie pora za jakiś czas, ale po cichu mówię, że chyba będzie to mój tegoroczny hit i odkrycie.