sobota, 31 maja 2014

Odżywcza maska do włosów z masłem Shea i olejkiem jojoba/ Lulu and Boo

Odżywcza maska do włosów z masłem Shea i olejkiem jojoba/ Lulu and Boo
Ostatni mój wpis na blogu tyczył się oczyszczania włosów (KLIK), dzisiaj zatem kontynuując temat zajmę się ich pielęgnacją. Po chwili zupełnej ignorancji tym tematem moje włosy niestety stały się bardzo mocno przesuszone, puszące a do tego zapewne po części w związku z szalejącymi hormonami zaczęły jeszcze mocniej się przetłuszczać. Gwoździem do przysłowiowej trumny stało się także nieodpowiednie traktowanie czupryny po farbowaniu henną. Początkowy wspaniały jej wygląd, puszystość, miękkość i gładkość nie podparty odpowiednim nawilżaniem niestety w dłuższej perspektywie czasu przyczynił się do znacznego przesuszenia końcówek. Konieczne stało się zatem postawienie na odpowiednią i rozłożoną w czasie naturalną pielęgnację. A jak naturalną, to bez większego namysłu pomyślałam, o marce pochodzącej z malowniczej Kornwalii, czyli Lulu and Boo.  O tym, że warto się nią zainteresować świadczy kilka faktów. Otóż jest to marka ekologiczna również wegańska. Jej oferta to produkty pozbawione sztucznych barwników, substancji zapachowych, parabenów, czy innych substancji drażniących do których zalicza się Sodium Lauryl Sulphate ( znana powszechnie jako SLS). Miłośniczki naturalnych kosmetyków przekona myślę fakt iż wszystkie ekologiczne kremy, maseczki, żele pod prysznic czy lecznicze maści zawierają tylko aktywne ekstrakty z roślin pochodzących z upraw ekologicznych oraz naturalne olejki eteryczne.


Shea Butter and Jojoba Deep Hair Treatment to odpowiedź marki na problemy związane z suchymi, puszącymi się, farbowanymi, czy rozjaśnianymi włosami. Mówiąc inaczej skład maski jest pomyślany tak aby poradził sobie  z włosami mocno zniszczonymi. Kompozycję maski w skład której wchodzi masło Shea, wykazujące niezwykłe właściwości nawilżające, olej jojoba, olej rzepakowy i kokosowy o właściwościach odżywczch, wygładzających, nabłyszczających  uzupełniono także kojącymi olejkami eterycznymi z geranium, lawendy oraz drzewa cedrowego. Brzmi, wygląda  to wszystko przyznacie wspaniale. Maska ta nawet mnie przyzwyczajonej do testowania różnych produktów nie mających wiele internetowych recenzji zaskoczyła mnie mocno swoją konsystencją. Jak na produkt którego głównym składnikiem jest masło Shea spodziewałam się twardej, zbitej konsystencji. Tymczasem otrzymałam coś zupełnie odwrotnego. Po odkręceniu wieczka zobaczyłam puszysty, niezwykle lekki mus z widocznymi pęcherzykami. Z taką puszystością nie miałam do czynienia nigdy w żadnym kosmetyku. Owy mus o cytrusowym zapachu po zetknięciu z ciepłem dłoni zmienia swoją konsystencję na oleistą. I w takiej postaci i w minimalnej ilości ( tak jak byśmy aplikowały tradycyjne olejki) nakładamy powoli i dokładnie na włosy. Całość można zostawić na całą noc, ja jednak nakładam na 15-20 minut zawijając głowę w folię spożywczą a następnie ręcznik. Następnie myję włosy delikatnym szamponem.
Po regularnym i sumiennym stosowaniu dwa razy w tygodniu tej maski-olejku moje włosy przestały straszyć swą suchością i chropowatością. Z każdym jej użyciem stawały się bardziej nawilżone, miękkie, gładkie co przedłożyło się także na to, że mogłam je swobodnie ułożyć. Niewątpliwie zyskały też na objętości. Maska nałożona w minimalnej ilości nie powoduje przetłuszczania włosów i niezwykle łatwo ją zmyć przy pomocy łagodnych środków myjących. Ten mały, niepozorny słoiczek stał się prawdziwym wybawieniem dla moich włosów inaczej chyba skończyło by się fryzjerem i skróceniem ich prawie do zera. Przyznam, że z olejowaniem byłam na bakier, niezwykła musowa lekkość tej maski sprawiła, że nakładam ją regularnie i z nieskrywaną przyjemnością.







Pojemność: 50ml.
Cena:61,90.
Dostępność: Costasy  

 Skład INCI (* składniki z upraw ekologicznych):
*Butyrospermum parkii (shea) butter,*Cocos nucifera(coconut)oil,*Simmondsia chinensis(jojoba) oil, *Olea europaea(olive) oil, *Ricinus communis(castor) oil, Tocopherol (vitamin E), *Rosmarinus officinalis(rosemary)extract,*Helianthus annuus (sunflower)oil, *Pelargonium graveolens(rose geranium oil), *Lavendula angustifolia(lavender oil), ), *Cedrus atlantica(cedarwood oil), *Citronellol, *Geraniol, *Linalool (from essential oils)

środa, 28 maja 2014

Ajurwedyjski zampon do włosów/ Orientana.

Ajurwedyjski zampon do włosów/ Orientana.
Stworzono go na bazie roślin indyjskich z wykorzystaniem formuły ajurwedyjskiej. Ajurweda znaczy 'wiedza o życiu' w myśl której ciało, umysł i dusza stanowić mają nieodzowną całość. Zastosowanie tej wiedzy w kosmetyce to tworzenie produktów tylko w oparciu o naturalne składniki z pominięciem tych, które mogą mieć niekorzystny wpływ na zdrowie. Mając na uwadze produkt, którego recenzją zajęłam się w dzisiejszym poście absolutnie należy zapomnieć aby w procesie produkcji użyto SLSów, parabenów, olejów mineralnych, silikonów czy ftalanów. Przyglądając się składowi, który zamieszczę jak zwykle na końcu posta Orientana do powyższych zasad zastosowała się po mistrzowsku tworząc niezwykle bogaty w składniki jak na produkt, który ma za zadanie oczyścić skórę głowy. A czyni to niezwykle skutecznie aczkolwiek delikatnie, tak aby nie jeszcze bardziej nie podrażnić wrażliwej często skóry głowy jaką i ja posiadam.
Wśród aktywnych składników tegoż szamponu znajdziemy zapobiegającą wypadaniu włosów Amlę, indyjskie orzechy ( Reetha) odpowiedzialne za naturalne oczyszczanie a także nabłyszczanie, zmiękczającą i wygładzającą nasze włosy Shikakai, odświeżajacą trawę cytrynową i  imbir nadający niesamowitego połysku. Skład jest moim zdaniem dosyć spójny a stosowanie szamponu może okazać się korzystne dla zniszczonych, czy rozjaśnianych włosów, którym często brak życia.



Szampon to 210 militrów produktu zamkniętego w poręcznej zamykanej na tak zwany 'klik' butelce. Cała szata graficzna przypomina nam, że mamy do czynienia z naturalnym produktem.Pomarańczowa jego barwa plus dosyć gęsta konsystencja, która nad wyraz dobrze się pieni sprawiają, że obcowanie z tm szamponem na pewno należy do przyjemności. To co jeszcze wpływa na tę przyjemność to zapach. Obłędny, naturalny, uzależniający nasycony zapachem trawy cytrynowej z lekką imbirową nutą. Mieszanka to niezwykła i co najważniejsze utrzymująca się na włosach do kolejnego mycia. Nawet nałożona tuż po procesie mycia odżywka nie jest w stanie tegoż zapachu przebić. Czasem odrobinę szamponu dodaję do kąpieli. Relaks gwarantowany!
Co się tyczy jego pozostałych właściwości, czyli oczyszczających to z tą powinnością radzi sobie bardzo dobrze. Już po jednokrotnym myciu ( co przyznam nie zdarza mi się prawie nigdy w przypadku naturalnych szamponów, jakie przyszło mi używać) moje włosy są czyste a skóra głowy może lepiej ukrwiona, mówiąc prościej czuję się na prawdę świeżo. Włosy po wysuszeniu nabierają niezwykłego połysku, który będzie jeszcze bardziej spektakularny na ciemnych włosach. Indyjskie zioła stosowane na moich włosach regularnie po jakimś czasie powodują lekkie przesuszenie końcówek. Przekonałam się o tym już wcześniej stosując hennę, tak też i było w tm przypadku. Koniecznością zatem stało się nakładanie po każdym myciu odżywki czy też odrobiny ulubionego oleju. Pamiętając o tej czynności włosy po użyciu tegoż szamponu będą gładkie, błyszczące i zachowają świeżość na długo.
 


Pojemność: 210ml.
Dostępność: sklepy inetrnetowe.
Cena: około 34zł.

Skład:
 Aqua, Lauryl Glucoside, Palm Kernel/Coco Glucoside, Emblica Officinalis Fruit Powder, Cocamidopropyl Betanine, Glyceryl Oleate, Sapindus Mukurossi Fruit Powder
Sodium Cocoyl Glutamate, Rosa Damascena Flower Oil, Glycerin, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Sodium PCA, Hydrolyzed Wheat Protein, Oryza Sativa Bran Oil, Acacia Concinna Fruit Powder, Symplocos Racemosa Bark Extract, Sepicontrol A5, Polyquaternium 10, Cymbopogon Schoenanthus, Oramix Ns, Hydrolyzed Sweet Almond Protein, Menthol, Xanthan Gum, Zingiber Officinale Oil, Citric Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate.

 

niedziela, 25 maja 2014

Vitalumiere Aqua / Chanel...

Vitalumiere Aqua / Chanel...
... czyli lekki, przejrzysty, niewyczuwalny podkład dający uczucie niesamowitej świeżości i naturalności. W skrócie rzecz ujmując 'jest a jakoby go nie było'.
Vitalumiere Aqua jest zwieńczeniem moich wieloletnich poszukiwań,  spełnia przy tym  wszystkie marzenia i wyobrażenia na temat podkładu idealnego.Cała magia tegoż produktu polega na zastosowaniu innowacji Chanel, czyli kompleksu Radiance Difussing Complex zainspirowanej ekranami plazmowymi RGB ( czerwony, zielony, niebieski), która otula twarz miękkim i niezwykle korzystnym światłem. Pigmenty soft focus ujednolicają cerę, redukując widoczność drobnych niedoskonałości, pigmenty interferencyjne czuwają nad odpowiednim odbiciem światła od skóry, pigmenty mineralne zaś kontrolują wydzielanie sebum i potu. Podkład ma sobie zwiększoną ilość wody  między innymi tej z lotosu dla pobudzenia mikrokrążenia a kwas hialuronowy wygładzi i nawilży skórę Podkład dla zwiększenia ochrony przeciwsłonecznej zawiera w sobie filtr SPF15.




Mały, praktyczny i lekki flakonik skrywa w sobie standradowe 30ml produktu. Nie czepiam się, że podkład za prawie dwie stówki nie jest w szklanym, eleganckim opakowaniu z pompką. Ta forma i to dozowanie jak najbardziej mi odpowiada. Mogę bez przeszkód i obaw wrzucić do walizki a plastikowe opakowanie rozciąć aby wydobyć produkt do końca. 
Szeroka gama kolorystyczna sprawia, że każda z nas znajdzie odcień jak najbardziej zbliżony do odcienia swojej skóry. Ja zdecydowałam się na ten z przewagą żółtych tonów, czyli B30 Beige. 
Podkład jest dosyć wodnisty w swojej konsystencji, dlatego koniecznie należy potrząsnąć flakonem przed użyciem aby go ujednolicić. Ta zaskakująca i nietypowa formuła sprawia, że produkt jest praktycznie niewyczuwalny na skórze. O tym, że jest przypomina mi piękny, kwiatowy i długo utrzymujący się także po aplikacji zapach. Uwielbiam! Pomimo swojej lekkości podkład daje wyjątkowo dobre krycie, które możemy budować od lekkiego do średniego bez efektu maski. Oczywiście na większe niespodzianki konieczne będzie użycie korektora, ja rezygnuję z tego kroku. To krycie jakie uzyskuję po nałożeniu tegoż produktu jak najbardziej mi zadowala, lubię jak gdzieś niegdzieś widoczne są piegi czy drobne przebarwienia. Sprawia to wrażenie, jak bym rzeczywiście miała nagą skórę. Nałożenie go palacami a nie pędzlem jeszcze bardziej podkreśli jego przejrzystość i sprawi, że wyglądać będziemy jeszcze bardziej naturalnie.
Podkład nie robi smug, nie podkreśla porów ani włosków, nie przytłacza ani nie dusi skóry. Nasza buzia wygląda na wypielęgnowaną i zdrową. To idealny podkład do dziennego makjiażu. Sprawia, że nawet po nieprzespanej nocy wyglądać będziemy świeżo i zdrowo. Najlepiej wygląda nieprzypudorwany, z racji mieszanej cery i kłopotów z szybkim jej przestłuszczaniem odrobinę pudru nakkładam tylko w strefie T aby zapewnić sobie komfort przez większość dnia. Podkład daje efekt glow w dosłownym tego słowa znaczeniu. Szczyty kości policzkowych wyglądają jak po użyciu najlepszego rozświetlacza. 
Efekt makijażu jaki osiągam stosując ten podkład wprawia mnie za każdym razem w osłupienie i zachwyt. Nie przypuszczałam, że moja mieszana, kapryśna i z wieloma niedoskonałościami cera może wyglądać tak naturalnie i świeżo. 




Twarz przypudrowana jedynie w strefie T, bez różu.

Pojemność: 30ml.
Dostępość: zarówno perfumerie internetowe jak i stacjonarne mające w ofercie kolorówkę Chanel, ja nabyłam w Douglasie
Cena: 189zł.



niedziela, 18 maja 2014

Odżwka bez spłukiwania Shine ON /John Masters Organics

Odżwka bez spłukiwania Shine ON /John Masters Organics
Witajcie w tę słoneczną niedzielę, przynajmniej w tej części kraju, gdzie ja przebywam. Jeżeli już wróciliście ze spaceru nie okraszonego deszczem, mam nadzieję, że wpadniecie tutaj na chwilę w celu poczytania notki jaką udało mi się stworzyć. Postaram się krótko ale  i wyczerpująco zawrzeć w niej wszystkie istotne kwestie dotyczące nietypowej w swej konsystencji odżywki do włosów. Odżywka w żelu, bo o niej myślę to jeden z produktów spod szyldu John Masters Organics. Wszystkie one to doskonałe moim zdaniem połączenie naturalnego składu, skuteczności działania a także komfortu użytkowania. Składy wszystkich produktów pozbawione są sztucznych barwników i substancji zapachowych, zawierają za to same organiczne składniki a ich zapachy to efekt zastosowania  tylko naturalnych substancji zapachowych.
Moim włosom jak dotąd dane było obcować z kilkoma produktami JMO i gdyby umiały mówić pewnie podziękowały by mi ogromnie za nie wszystkie. Każdy z nich, to nie tylko nic nie mające wspólnego z realnym działanie mrzonki zapakowane w piękne opakowanie ze stosownie wysoką ceną. One na prawdę działają i sprawiają, że każde ich kolejne użycie wpływa na poprawę kondycji włosa. Począwszy od szamponów poprzez odżywki a na środkach do stylizacji kończąc zawsze mam pewność, że moje włosy nie będą obciążone, wręcz przeciwnie zyskują na objętości i sile.
Odżywka w żelu? Hmm produkt wydawał się bardzo interesujący. Dotąd w tej formie dane było mi używać jedynie środka do stylizacji. Shine Ohne w rzeczywistości przypomina galaretkę, która oglądana pod światło sprawia wrażenie jak by wtłoczono w nią powietrze. Myślę, że można ją porównać do żelu aloesowego w czystej postaci, który jest jednocześnie jej bazą. Odżywka ta to naturalna kuracja bez spłukiwania pozbawiona silikonów w których  miejsce użyto organicznych krasnorostów, które mają nadawać włosom blasku, objętości i siły .A  sześć dodatkowych wyciągów roślinnych odżywia i pielęgnuje włosy.



Produkt ten podobnie jak większość JMO dostajemy w ciężkim opakowaniu z ciemnego szkła.  Mamy więc większą pewność, że wszystkie składniki organiczne w niej zawarte nie ulegną zepsuciu a co za tm idzie jej właściwości będą zawsze takie same. Shine One należy do produktów bezzapachowych, dosyć osobliwy to więc okaz. Do tej pory chyba nie stosowałam na włosy zupełnie bezzapachowego produktu. Nie przeszkadza mi to jednak wcale a wcale, bo działanie tegoż produktu wynagradza mi wszystko.
Istotną kwestią w przypadku tegoż produktu jest nauczenie się jego umiejętnego stosowania. Umiar zalecam umiar jeśli chodzi o ilość nakładanego produktu podczas jednorazowej aplikacji. Zbyt duża ilość o czym się zresztą przekonałam spowoduje, że Wasze włosy przypominać będą jeden wielki nie dający się rozczesać kołtun. Nakładam ją w minimalnej ilości na lekko podsuszone już włosy, rozczesuję je grzebieniem na całej długości a następnie stylizuję jak zawsze. Włosy po zastosowaniu tejże odżywki są pełne objętości, blasku, ale zaznaczę od razu iż jest on mniejszy niż ma to miejsce po zastosowaniu produktów z silikonami. Świetnie nadaje się do cienkich, delikatnych włosów, absolutnie ich nie obciąża ani nie skleja. 
Zaznaczyć muszę iż jest to raczej lekka odżywka, nie spodziewajcie się zatem że włosy suche i mocno zniszczone w jednej chwili będą wyglądać jak te z reklamy. Można jednak z nią pokombinować i zwiększyć jej działanie odżywcze, co zresztą czynię z pożytkiem dla kondycji moich włosów. Otóż za każdym razem, no dobra może nie każdym razem , jak pamiętam dodaję do niej dwie dosłownie kropelki ekstraktu glicerynowego ze spiruliny ( o jego zakupie informowałam w tym poście KLIK). Shine On staje się wtedy magią, moje włosy strasznie przesuszone od henny zyskują nowe życie. Są miękkie, lejące i wyglądają po prostu zdrowo.
 Po sukcesie produktów do włosów zaczęłam przygodę z tymi do twarzy JMO. Szczegóły wkrótce :)




Pojemność: 113g
Cena: około 110zł. 

Skład:
Aloe barbadensis (aloe vera leaf juice) gel,* aqua (water), glycerin, guar gum,* sodium alginate, daucus carota sativa (carrot) seed oil,* olea europaea (olive) oil,* calendula officinalis (calendula) extract,* anthemis nobilis (chamomile) extract,* xanthane gum, methylcellulose gum, macrocystis pyrifera (kelp) extract,* marine phytoplankton, fagus sylvatica (beech) extract*

niedziela, 11 maja 2014

Coral Bliss/ MAC...

 Coral Bliss/ MAC...
...czyli moja pierwsza i jedna jak na razie szminka MAC i w ogóle jedna z nielicznych tego typu produktów, które znalazły swoje miejsce w mojej kosmetyczce. Nieważne gdzie, nieważne jak mało miałam czasu to błyszczyk a nie szminka przez lata całe pozwalał mi szybko i bez użycia lustra nadać kolor i nawilżenie ustom. Owszem, zdarzyło mi się pod wpływem impulsu czy też promocji nabyć jakąś szminkę, ale po kilku użyciach lądowała on gdzieś głęboko na dnie kosmetyczki bez szans na ponowne użycie.




Szminka Coral Bliss to efekt zakupów poczynionych tuż po otwarciu sklepu internetowego MAC. Skradła me serce nie tylko pięknym odcieniem kolaru z domieszką różu ale i efektem jaki pozostawia na ustach. Wykończenie Cremesheen sprawia, że w jednym produkcie mamy i intensywny kolor, krycie jak i nawilżenie przypominające to po użyciu balsamu. Dzięki temu rozwiązaniu produkt miękko sunie po ustach pokrywając usta kolorem. Efekt krycia możemy stopniować w zależności od upodobań czy sytuacji w jakiej pomadki użyjemy. I tak, jedno delikatne pociągnięcie sprawia, że usta pozostają lekko muśnięte  kolorem. Rozwiązanie takie świetnie sprawdzi się do codziennego lekkiego makijażu. Nałożenie zaś dwóch, trzech warstw preferuję do makijażu wieczorowego.
Coral Bliss to odcień, który wspaniale dodaje świeżości całemu makijażowi i wyglądowi w ogóle. Kolor plus delikatny nienachalny, nie perłowy błysk sprawiają, że w mgnieniu oka poczujemy się świeżo i dobrze. Jest to kolor myślę dość uniwersalny, pasujący wielu typom urody. Szczególnie zadowolone myślę powinny być posiadaczki jasnych cer, do których się zaliczam. Efekt jaki Coral Bliss daje nie jest zbyt 'nudny' ani też zbyt krzykliwy. Strasznie trudno mimo całej rzeszy odcieni, marek i wykończeń znaleźć dla tego typu karnacji.
Mimo całego szeregu zalet szminka ma jedną wadę, bardzo ale to bardzo podkreśla wszystkie skórki.Próżno jednak chyba wśród szminek szukać produktu, który by tego nie robił w sytuacji suchych, spierzchniętych ust.Dlatego jeśli Wasze usta nie są w najlepszej kondycji radziłabym jej unikać lub ewentualnie przed aplikacją zrobić porządny peeling aby wyeliminować wszystkie niedociągnięcia.






Pojemność: 3g.
Dostępność; sklep internetowy jak i stacjonarne salony MAC.
Cena: 86zł. 



środa, 7 maja 2014

Volumiznig Hair Cleanser /Pheome

Volumiznig Hair Cleanser /Pheome
Fenomenalna sprawa z tą naszą polską marką Phenome. Bogata oferta przygotowana w zasadzie z myślą o pielęgnacji każdego kawałka ciała idealnie wpasowywuje się w gusta tych, którym nie jest obojętne pochodzenie produktów, które na owe ciało nakładają. Myśląc o Phenome wiem na sto procent iż niezależnie po jaki produkt sięgnę będzie on w pełni naturalny stworzony z uwzględnieniem założeń i standardów wytyczonych przez międzynarodowe organizacje certyfikujące kosmetyki naturalne i organiczne. Czy wiedzieliście iż Ecocert dopuszcza stosowanie składników syntetycznych w kosmetykach naturalnych na poziomie pięciu procent a u Phenome jest ich zawsze poniżej dwóch? Inaczej rzecz ujmując Phenome to nie tylko piękne, proste i eleganckie opakowania to także aż dziewięćdziesiąt osiem procent naturalnych ekstraktów, olejków i wyciągów roślinnych w nich zapakowanych. Aż chce się używać!  Z prostej matematyki wychodzi nam zatem iż w we wszystkich produktach nie ma miejsca na składniki mogące szkodzić naszemu ciału i zdrowiu, czyli posługując się dalej procentami Zero tu parabenów, sztucznych barwników, SLS, SLES-ów, chemicznych filtrów UV czy syntetycznych kompozycji zapachowych.
Wspomnieć muszę iż wszystkie produkty zamiast wody zawierają tylko i wyłącznie wody roślinne, które już same w sobie mają wiele dobroci i mogą naszej skórze zrobić tylko dobrze.



Dzisiejszy swój wpis poświęcę szamponowi Volumizing Hear Cleasner, czyli przywracającemu gęstość i objętość włosom. Nie ukrywam zbytnio iż z tym u mnie słabiutko. Włosy mam cienkie, słabe a na domiar złego szybko przetłuszczające się. Marzą mi się więc włosy choć wizualnie grubsze, odbite u nasady i pozostające długo świeże. Sugerując się zapewnieniami producenta szampon ten jakby stworzono z myślą o moich niesfornych kosmykach. 
Otrzymałam zatem produkt  delikatny bo pozbawiony SLSów I SLES, których moja wrażliwa skóra głowy nie toleruje oparty na wodach roślinnych, bogaty w naturalne wyciągi roślinne  między innymi  z korzenia żeń-szenia, czy z owoców goji, a także ekstarkty z liści winorośli i owoców noni. Wszystko to wraz z proteinami pszenicy i owsa ma skutecznie acz delikatnie oczyścić skórę głowy i włosy z zanieczyszczeń dnia codziennego czy środków stylizujących, których użyłyśmy a także nawilżyć, zregenerować strukturę włosa a tym samym przyczynić się do ich wyraźnego wzmocnienia i pogrubienia.
Szamponu jak to mam w zwyczaju używałam każdego ranka. Jego dosyć gęsta i nielejąca a przy tym nader dobrze pieniąca się formuła pozwoliła mi cieszyć się nim dość długo. Dla uzyskania efektu, który by mnie zadowolił włosy koniecznie musiałam umyć dwukrotnie . W przeciwnym razie, po kilku godzinach fryzura wyglądała nieświeżo.
Jeżeli chodzi o ogólne wrażenia po użyciu szamponu, po którym bardzo rzadko sięgałam po odżywkę zauważyłam iż były miękkie i nawilżone co przekładało się na niezwykłą ich gładkość. Było ich zdecydowanie więcej i więcej, dużo więcej. Szampon wizualnie fajnie odbija włosy od nasady na ich pogrubienie na stałe niestety nie wpłynął. Nie mam pretensji, żaden produkt nie jest sobie w stanie poradzić z naturą i tym jaką ilością włosów nas obdarzyła.




Pojemność: 250ml
Cena: 79zł - cena regularna ( kupiłam w promocji minus 30%)
 Dostępność: sklepy internetowe jak i stacjonarne salony Phenome.

Skład:
Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Fruit Water**, Ammonium Lauryl Sulfate**, Camellia Sinensis Leaf Water**, Cocamidopropyl Betaine**, Coco-Glucoside**, Glyceryl Oleate**, Hydrolyzed Wheat Protein**, Mel**, Hydrolyzed Oats*, Morinda Citrifolia (Noni) Extract**, Glycerin**, Panthenol, Camellia Sinensis Extract*, Iris Florentina Root Extract**, Panax Ginseng Root Extract**, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Extract*, Vitis Vinifera (Grape) Leaf Extract**, Lycium Barbarum Fruit Extract*, Thymus Vulgaris Flower/Leaf Extract*, Hydroxypropyl Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride**, Aqua**, Parfum**, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid**, Citral***, Limonene***

niedziela, 4 maja 2014

Hibiskusowy tonik/ Sylveco.

Hibiskusowy tonik/ Sylveco.
Poczułam się wielce zainteresowania wieścią iż jedna z moich ulubionych  polskich marek produkująca naturalne kosmetyki, która w dodatku nie każe sobie za nie słono płacić wprowadziła wraz z wiosną kilka nowości. Sylveco, bo o niej myślę prócz szamponów czy żeli pod prysznic uraczyła nas także tonikiem hibiskusowym. Hibikus jak dotąd kojarzył mi się z pitą od czasu do czasu herbatką. Teraz wraz z aloesem tworzy duet składników, które składają się na hypalergiczny tonik o działaniu rewitalizującym, ochronnym i wzmacniającym przeznaczonym dla każdego typu cery. A wszystko to zamknięte w żelowej, lekkiej i odświeżającej formule.


 

 Swój wywód na temat tegoż produktu rozpocznę może od składu, który jak to u Sylveco jest prosty i jak najbardziej naturalny. Rozpoczyna go bogaty w poliefonole i flawonidy a także witaminę C ekstrakt z hibiskusa, który wzmacnia naczynka krwionośne, działa także łagodząco i zmiękczająco a także delikatnie złuszczająco. Dalej mamy wyciąg z aloesu, to składnik myślę znany tym osobom, które borykają się z różnymi problemami z cerą, albowiem działa on przeciwbakteryjnie i przeciwzapalnie. Przyglądając się pozostałym składnikom mamy tutaj nawilżajacą glicerynę a delikatny detergent ( glukozyd kokosowy) a także Xylitol, prosty cukier stosowany w kosmetykach w celu między innymi zwiększenia ich funkcji nawilżających.
Hibiskusowy tonik zamknięto w małej, bo zaledwie 150-militrowej zgrabnej buteleczce z ciemnego tworzywa. Zapach jego jest praktycznie niewyczuwalny. Nawet mój nos, który teraz kiedy jestem w ciąży jest szczególnie wyczulony na zapachy, reaguje na zapach dopiero po otwarciu zakrętki.  
Najbardziej intrygowała mnie ta żelowa konsystencja produktu, spodziewałam się raczej czegoś gęstego. Tymczasem jest coś pomiędzy tradycyjną płynną konsystencją a żelową. Płyn, który wylewam na wacik nie jest ani zbyt gęsty ani też wodnisty. Na pewno nie ma obaw, że coś się rozleje a i mam wrażenie, że do jednorazowej aplikacji potrzeba mniej produktu niż w przypadku tradycyjnych toników i ich wodnistej konsystencji.
Absolutnie zgadzam się z opiniami zaczytanymi na stronach internetowych iż tonik ten wykazuje świetne działanie oczyszczając. Ja lubię go stosować w ciągu dnia w celu odświeżenia a także pozbycia się nadmiaru sebum, oczywiście wtedy kiedy nie mam na sobie makijażu. Jeżeli chodzi o nawilżenie, to w przypadku mojej cery nie jest ono jednak wystarczające. Czuję potrzebę nałożenia kremu po jego aplikacji. Myślę, że w przypadku cer suchych ten dyskomfort będzie jeszcze większy. 
Jeżeli od toniku oczekujecie tego, iż wyraźnie oczyści skórę i pozostawi ją rozjaśnioną i promienną a także przygotuje na nałożenie dalszych kroków pielęgnacyjnych to ten produkt w tej kwestii sprawdzi się świetnie. Myślę, że będzie on idealny dla cer problematycznych, dla których prawidłowe oczyszczanie to podstawa codziennej pielęgnacji.


Pojemność: 150ml
Cena: około 17zł.
Dostępność: sklepy zielarskie a także internetowe.

Skład zaczerpnięty ze strony producenta:
Woda, ekstrakt z hibiskusa,  gliceryna, xlitol, panthenol,esktarkt z aloesu, gluzkozyd kokosowy,alkohol beznzylowy,guma ksantanowa,kwas dehydrooctowy.

czwartek, 1 maja 2014

Fashion Playground / Essie.

Fashion Playground / Essie.
Po sześciu dniach i tyleż samo nocach spędzonych w szpitalnych murach wracam do rzeczywistości także tej blogowej. Czujecie? Sześć dni bez makijażu, lakieru do paznokci i innych kobiecych bajerów i co gorsza bez dostępu do internetu to się musi odbić na mojej psychice bez dwóch zdań! :D. Wróciłam, a raczej wygonili mnie co bym nikomu nie wadziła w długi weekend i cieszę się majówką. Nawet te chmury nie są w stanie mnie wnerwić ani sajgon w domu jaki zastałam po powrocie. Faceci, przynajmniej moi pozostawieni sami sobie, to nie mogło skończyć się dobrze :).
Z o ile mi wiadomo najnowszej kolekcji Essie ( wiecie, tydzień bez internetu mogę być nie na bieżąco, wybaczcie jak się mylę ) noszącej nazwę Hide& Go Chic posiadam kolor o jak zawsze u Essie wdzięcznej nazwie Fashion Playground. Szczerze mówię, myślałam że mięta i jej podobne na paznokciach to chwilowy trend, któremu ulegać nie będę. Kolor ten jednak, przepiękny zresztą, taki radosny i wiosenny cieszy się popularnością już któryś sezon. No musiałam, musiałam wejść w jego posiadanie. No i mam taką raczej pistację, czy też rozbieloną miętę bo takie skojarzenia przywodzi mi na myśl ów odcień. Swoje prawdziwe oblicze pokaże myślę, kiedy dłonie złapią letniego słońca, pięknie ja podkreśli. Zerkając na lakier w buteleczce, gołym okiem prócz pistacjowego koloru dostrzec można także shimmer. Ale, ale gdzie jesteś mój drogi po nałożeniu na paznokcie? Się pytam!
Zatrzymując się przy kwestiach tak zwanych technicznych, mam wersję profesjonalną tegoż koloru. Lakier ma dosyć rzadką konsystencję a także jak zawsze cienki pędzelek. I przyznam szczerze, że takie zestawienie przysparza mi trochę trudności przy aplikacji. Do pełnego krycia potrzebuję aż trzech warstw lakieru, całość jak się łatwo domyśleć nie schnie błyskawicznie. Wspomagam się wysuszaczem, tym razem był to słynny Insta-Dry Sally Hansen, który pomimo zużycia niewielkiego już mi zaczyna bąblić i zrobił się gęsty. Też Tak macie?
Podsumowując, jeżeli czujecie wiosnę i nadchodzące wielkimi krokami lato to bardzo dobrze. Jeśli jednak jest inaczej pistacja Essie na pewno zmieni Wasz nastrój na słoneczny i kolorowy. 








Pojemność: 13,5ml.
Dostępność: między innymi Maani.pl 
Cena: 32,90.